ŚWIATOPOGLĄD

Psychologia

Artykuły na tematy psychologiczne

Aktualne motto: Ci, których w naszym życiu spotykamy, są jak zamglone zdjęcia tych części naszej własnej osobowości, z którymi chcemy dojść do ładu.

2012-07-20 Walicka Kasia
Depresja. Czego o sile i przeprowadzaniu pozytywnych zmian można się nauczyć od osoby z epizodem depresyjnym.

Jestem 36-letnią kobietą, matką kilkuletniej dziewczynki, mieszkam w dużym mieście. Mam poczucie humoru, od roku spotykam się z fajnym facetem. Jestem zaradna życiowo, potrafię na siebie zarobić. Mam fajną rodzinę, przyjaciół. Umiem cieszyć się życiem. Taką zna mnie świat.

Siedem lat temu dopadła mnie depresja - największy dół, jaki można sobie wyobrazić. Gdy tam jesteś, myślisz, że zawsze już tak będzie. Że nigdy się z tego koszmaru nie wydostaniesz. Że jesteś w nim totalnie sam, i nie ma sensu wołać o pomoc, bo ona nie nadejdzie. Takiej nie zna mnie prawie nikt.

Depresja. Rozpacz duszy. Beznadzieja. Czarny tunel. Zaczyna się różnie. U mnie od napadów paniki. Zanim zostałam dobrze zdiagnozowana, minęło kilkanaście czarnych tygodni. Lekarze podejrzewali problemy z sercem, tarczycą... zrobiono mi dziesiątki badań... A ja budziłam się w nocy zlana potem, z trzęsącymi się rękami. Nie mogłam oddychać. Waliło mi serce. Wariował żołądek. Myślałam, że umieram. W dzień było dużo lepiej. Miałam pracę, byłam świeżo upieczoną narzeczoną... Więc były tak jakby dwa światy. Dzień i noc.

W końcu diagnoza "nerwica lękowa". I słowa lekarki, cenionego endokrynologa, ciepłej kobiety: "pobierze pani te tabletki przez kilka miesięcy, i będzie pani jak nowa". A ja uwierzyłam. Komu wierzyć, jak nie lekarzowi? Faktycznie, po kilku tygodniach czułam się jak nowo narodzona, tryskałam energią. Po kilku miesiącach zgodnie z zaleceniem lekarza stopniowo odstawiłam leki przeciwdepresyjne. Potem dowiedziałam się, że tak właśnie leczy się pierwsze epizody depresji. Farmakologicznie. Według lekarzy niektórzy pacjencji zaliczają w życiu tylko jeden epizod depresji. Może.... Ja nie byłam w tej grupie.

Po dwóch latach problem wrócił. Kilka miesięcy wcześniej rozstałam się z narzeczonym, odeszłam z pracy, nadeszła jesień. Chociaż teraz wiem, że ta depresja narastała przez długi czas, to wtedy miałam wrażenie, że ścięła mnie z nóg z dnia na dzień. Z siłą, jakiej nie byłam w stanie sobie wyobrazić. Tym razem miałam mniej szczęścia. Trafiłam do psychiatry klinicznego, który z mety nafaszerował mnie silnymi psychotropami, nie dając żadnego wsparcia psychicznego. Z tamtej zimy pamiętam mało. Godziny, dni i tygodnie zlały mi się w jedną smolistą czerń. Z trudnością jadłam, ciągle wymiotowałam, schudłam więc i wyglądałam jak kościotrup. Życie ze mnie uciekało. Większość tego czasu spałam. Wtedy myślałam, że muszę po prostu odcierpieć swoje, stosować się do zaleceń lekarza, brać określone proszki o określonej porze, a problem zniknie. Ale nie znikał.

Mimo totalnego zmulenia docierało do mnie, że muszę zrobić coś więcej, niż faszerować się lekami. Po kilku miesiącach podjęłam decyzję, że chcę iść do psychologa. Zaczęłam chodzić na terapię. To było kilka miesięcy spotkań raz w tygodniu. Pomogło na tyle, że wróciłam do punktu wyjścia, który wtedy wydawał mi się normalnością.

Zaczęłam nową pracę, zaczęłam znów dbać o siebie, poznałam faceta, zaszłam w ciążę. Urodziłam śliczną, zdrową dziewczynkę. I chociaż z jej tatą nie ułożyło nam się i prawie od początku zostałyśmy same, we dwie, to zapomniałam o depresji.

Gdy wróciła trzeci raz, nie miałam już złudzeń - "mam problem". Wróciło totalne poczucie beznadziei, samotności, smutku, płacz "bez powodu", zamykanie się przed światem, rozmyślania prowadzące do wniosku, że nic nie ma sensu, że przegrałam swoje życie, że nikt i nic mi już nie pomoże. Gdybym nie miała małego dziecka pod opieką, nie wiem, co by ze mną wtedy było. Wiedziałam, że dla niej chcę żyć. Żyć dalej. Jakoś.

Moja Mama, która wiedziała o moich problemach, coraz silniej namawiała mnie na powrót do leków antydepresyjnych. Cóż... do dzisiaj, gdy mam gorszy nastrój przez kilka dni, słyszę to samo... :) Już jej nie obwiniam - wiem, że tak okazuje mi swoją miłość. Każdy ma swój sposób.

Stałam się jednym kłębkiem nerwów. Czułam, że tracę kontrolę nad swoim życiem. Byle co wyprowadzało mnie z równowagi. Krzyczałam, płakałam. Nocami znów trzęsłam się, jak osika. Było lato, ale ja go nie czułam. Ciągle było mi zimno. Nie wiedziałam, jak sobie pomóc. Ale wiedziałam, że strasznie tej pomocy potrzebuję. Nie wiedziałam, gdzie chcę być. Ale wiedziałam, że nie jestem tam, gdzie bym chciała. Nie wiedziałam, czego chcę. Ale wiedziałam, czego nie chcę. Cały czas miałam o coś do siebie żal.

Coraz częściej dręczyła mnie myśl, że nie umiem kochać... Stałam się swoim największym wrogiem.

Gdzieś przeczytałam, że kiedy uczeń jest gotowy, pojawia się nauczyciel. Wtedy mniej więcej pojawił się ktoś. Znalazłam go przypadkiem. Przyszłam z pytaniem dotyczącym mieszkania, które chciałam kupić. Ale życie napisało szerszy kontekst – dzięki tamtym rozmowom zaczęła się moja życiowa przemiana. Nigdy wcześniej nie spotkałam osoby, która byłaby dla mnie autorytetem w tak wielu sprawach.

Usłyszałam, że leki są jak rusztowanie, które może pomóc mi wstać, ale które muszę odrzucić, jeśli chcę ruszyć w świat. To znaczy, nie powiedział tego dokładnie tak, ale ja to tak zrozumiałam.

Prosił mnie o zastanowienie się nad tym, czego chcę. Od pracy. Od mężczyzn. Boże! Jak trudno było to zrobić! Jak bardzo się broniłam. Zaczęłam zaglądać w głąb siebie, ale niczego nie potrafiłam dostrzec. Czułam, że jestem wypalona, jałowa, pusta. Koszmarne uczucie :) I wtedy zaczęła się moja podróż "w poszukiwaniu siebie" ;) I trwa do dzisiaj.

Zaczęłam się uczyć. Bardzo wielu rzeczy. Poszłam na kurs podnoszenia kwalifikacji zawodowych. Rozpoczęłam warsztaty samorozwojowe. Czytałam mnóstwo książek o samorozwoju. A po kilku miesiącach dojrzałam do decyzji - odstawiłam leki. Zrobiłam to zupełnie sama, bez lekarza, z całkowitym przekonaniem, w swoim tempie, bardzo, bardzo powoli. Bo chciałam znów CZUĆ. Dokopać się do samej siebie. Żeby na nowo poznać mnie, prawdziwą, ze swoimi kłopotami, problemami, trudnościami, blokadami. Wadliwą. Ludzką. Chciałam poczuć lęk, strach, i ... pójść za tym uczuciem. Dowiedzieć się, co mi chce powiedzieć, zamiast tłumić te uczucia i uciekać w leki. Dopiero wtedy, po bardzo wielu latach zaleczania, postanowiłam dowiedzieć się, dlaczego choruję ;) Wiedziałam już, że w moim przypadku to będzie lepsze, niż branie kolejnych tabletek.

Nie byłabym w stanie powiedzieć komuś, u kogo zdiagnozowano depresję czy nerwicę lekową - "nie bierz leków, poradzisz sobie sam". To indywidualna decyzja każdej osoby. Trzeba być na to gotowym w 100%. Trzeba chcieć. Wierzyć, że idealne życie nie istnieje. Że wystarczy "moje prawdziwe życie". Są lepsze dni, i gorsze dni. Kiedy teraz jest mi źle, szukam czasu, żeby zastanowić się, co się tak naprawdę ze mną dzieje. Dlaczego chodzę wkurzona? Czy nie wymagam od siebie za dużo? A może wręcz przeciwnie? Rozbrajam moje bomby na bieżąco. Staram się sprzątać w sobie regularnie. Już wiem, że jeśli zbyt dużo emocji i problemów pozamiatam pod dywan, któregoś dnia ta bomba wybuchnie! A jeśli będzie naprawdę silna, to znów zmiecie mnie ze sceny.

Na koniec.... jak to powiedzieć? Jeszcze rok temu chyba nie przeszłoby mi to przez usta, ale... Nie boję się już lęku i depresji. One są sygnałem od ciała i ducha. Niezbitym dowodem na to, że coś trzeba zmienić, bo dotychczasowe sposoby się nie sprawdzają. Szansą, żeby coś ważnego, kulejącego zmienić, naprawić w swoim życiu. Chociaż to jest cholernie trudne, bez dwóch zdań. No, ale kto powiedział, że będzie łatwo :)

Gdybym 7 lat temu wiedziała o depresji to, co wiem teraz..... Ćwiczyłabym jogę, znalazłabym więcej czasu na basen, rower, spacery. Poświęciłabym więcej czasu i wysiłku (tak!) na podtrzymanie ważnych dla mnie znajomości. Zmieniłabym dietę (tak! po raz drugi). Mówiłabym więcej o swoich prawdziwych uczuciach, bez ranienia innych, częściej dawałbym ludziom i sobie samej DRUGĄ SZANSĘ, częściej bym przepraszała, bardziej szanowałabym siebie. Więcej bym się uśmiechała. Postawiłabym od razu na prawdę. O sobie.

Czasami widzę siebie, jako 80 letnią staruszkę. Taką, której już bliżej do końca niż dalej. Co wtedy mogłabym czuć? Czego żałować, a co doceniać? Co chciałabym zmienić, patrząc wstecz? Kim być? Jak żyć?

I wtedy wracam tu i teraz. Mam 36 lat, dopiero. Jeszcze wszystko mogę.
 

na górę